Dobry pies, to i tak zły pies. „Poświęciłam życie tej pracy, dziś jestem oprawcą”

Mają za sobą 20, a nawet 30 lat służby w policji lub straży pożarnej. Łapali najgroźniejszych przestępców, pracowali po 15 godzin dziennie. Dziś słyszą, że są „zbrodniarzami” i „oprawcami”. Siedem osób, różne historie i jeden wspólny mianownik „służba na rzecz totalitarnego państwa” zapisana w aktach.

Jeszcze do niedawna czuli, że są potrzebni, że to, co robili przez ostatnie kilkadziesiąt lat, miało sens. Dziś takiej pewności nie mają. Część z nich nie chce pokazywać twarzy. Powody są różne. Znajomi, rodzina, możliwa zemsta ze strony tych, których przez lata zatrzymali. Kiedy rozmawiamy, najczęściej padające słowa to żal, smutek i oprawcy. Tak są dziś nazywani. I to ich boli najbardziej.

Grażyna, 34 lata służby. „Każdy ma swoje prawa”

Grażyna była młoda. Miała niespełna 20 lat i marzenie – chciała łapać przestępców. Marzyła o tym, by bronić bezpieczeństwa w mieście, w którym mieszka. Nikt wtedy jednak kobiet w milicji nie chciał, więc Grażyna trafiła do Wydziału Paszportowego. Kolejne pięć lat pracy to przyjmowanie wniosków paszportowych i sprawdzanie ich prawidłowości. Typowo urzędnicze zajęcie.
Później przeszłam weryfikację. Nie bałam się jej, bo wiedziałam, że nic złego nie zrobiłam. Nikogo nie uderzyłam, nikogo nie poniżałam. Z nikim nie współpracowałam – mówi. – Trafiłam do dochodzeniówki, czyli tam, gdzie marzyłam – wspomina.

Przez kolejne 26 lat walczyła z przestępczością w Szczecinie. Zatrzymywała najgroźniejszych bandytów, członków grup przestępczych, gwałcicieli, zabójców. Dziś, kiedy idzie ulicami Szczecina, nie potrafi patrzeć na miasto inaczej niż jak na miejsce zbrodni. – Nie pamiętam, kiedy sama mam urodziny, ale pamiętam, że tu na rogu znaleźliśmy zgwałconą dziewczynkę, a tam doszło do ciężkiego pobicia – mówi.

Przez 26 lat Grażyna przeszła wszystkie szczeble kariery. Zaczynała od najniższego stopnia. Szybko jednak awansowała i dostała propozycję, by zostać kierownikiem Sekcji Życia i Zdrowia, która zajmuje się najcięższymi sprawami: zabójstwami, czynami lubieżnymi, zgwałceniami.

– Nie było łatwo, bo pod sobą miałam kilkunastu funkcjonariuszy, przede wszystkim mężczyzn, którzy początkowo niechętnie za swoją szefową widzieli kobietę – wspomina. – Był lekki bunt, sprawdzanie moich wiadomości. Dopiero gdy przeszłam ten „test” pozytywnie, zaczęli mnie akceptować – dodaje.

Grażyna swoją służbę zakończyła w ubiegłym roku, po 34 latach jako ostatnia pani komendant w Szczecinie, jako jedna z dwóch w ogóle. – Nie chciałam stawiać swojego szefa w sytuacji, w której będzie musiał mnie zwolnić – tłumaczy.

Już wtedy wiedziała, że pismo z ZER-u do niej przyjdzie. Za pięć lat spędzone w Wydziale Paszportowym. Że już nieważne będą kolejne lata służby, że nieważne będą odznaczenia, medale i Krzyż Zasługi, którym została odznaczona dwukrotnie – przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, a później Lecha Kaczyńskiego w 2006 roku. Dziś te odznaczenia są już nieważne.
Jestem oprawcą, zbrodniarzem, ubekiem. To chyba boli najbardziej, bo nagle nic już się nie liczy – mówi była policjantka. – Tu nawet nie chodzi o te pieniądze, tu chodzi o naszą godność, nasze prawa. Jakiś czas temu nawet napisałam list do pani premier. Napisałam w nim, że obie jesteśmy do siebie nieco podobne. Jesteśmy w takim samym wieku, mamy pod sobą ludzi, którymi musimy zarządzać. Tylko ja, kiedy dwóch moich policjantów złapało gwałciciela pięciolatki, od razu wysłałam do nich nadzór. Wiedziałam, że w takim momencie nawet im mogą puścić nerwy, a zasada jest jedna: każdy jest niewinny dopóki nie udowodni mu się winy. Szkoda, że tej zasady nie stosuje rząd – dodaje.

Grażyna jest twardą kobietą, ma mocny charakter. Musi go mieć, bo przez lata zarządzała mężczyznami i łapała najgroźniejszych przestępców w Szczecinie. Pracowała w czasach, kiedy miastem rządziły prawdziwe mafie, których członkowie o dzisiejszych grupach przestępczych mówią „przedszkole”.

Kiedy jednak rozmawiamy o odznaczeniach i piśmie z ZER-u w oczach kobiety pojawiają się łzy. Jej emeryturę obcięto o 2/3. Obcięto z powodu pracy w Wydziale Paszportowym. – Kilka lat temu policzyłam sobie, że będzie mnie stać na kupno własnego mieszkania i spłacanie rat – mówi. – Od października musiałam się wyprowadzić i wynająć swoje mieszkanie obcym ludziom. Nie stać mnie na spłacanie rat. Nie stać mnie właściwie na nic – dodaje.

– Tęskni pani za domem? – pytam. Przez chwilę odpowiada mi cisza. – Bardzo. To było moje miejsce na ziemi, którego już raczej nie odzyskam – mówi w końcu.

Zofia, 30 lat służby. „Nie jestem oprawcą”

Z Grażyną znają się do wielu lat. Poznały się w Wydziale Paszportowym, gdzie Zofia przyszła pracować zaraz po studiach. Jak mówi, szukała pracy bardziej ambitnej, ale nie było wyjścia. Padło na Wydział Paszportowy. – Sprawdzałam, czy wnioski są dobrze wypełnione, czy paszporty są prawidłowo wypisane – opowiada. – Na tym polegała moja praca. Na sprawdzaniu, czy wszystko jest dobrze wypełnione – dodaje.

Podczas zmian ustrojowych poddaje się weryfikacji, która wypada pomyślnie. Przydzielona do Komisariatu Szczecin Pogodno zaczyna pracę w dochodzeniówce. Tropi sprawców rozbojów, kradzieży, zabójców. Bez szkolenia, bez nauki w Szkole Policyjnej. Na to nie ma czasu, brakuje ludzi, więc trzeba uczyć się szybko pod okiem starszych kolegów. Zofia uczy się szybko.

– Widziałam wiele w swoim życiu. Jedną ze spraw, które do dziś pamiętam doskonale, było utonięcie młodej dziewczyny – wspomina. – Bardzo to przeżyłam, jeszcze bardziej wtedy, gdy okazało się, że była w ciąży – dodaje.

Dopiero w 2000 roku Zofia zostaje wysłana do Szczytna na szkolenie oficerskie. Musi mierzyć się z młodymi, którzy mają – jak sama mówi – świeższe umysły, więcej energii, kondycję. Ale Zofia wcale nie odstaje od grupy. Wręcz przeciwnie, szkolenie kończy z bardzo dobrym wynikiem. Dziś ze stopniem komisarza jest już na emeryturze.

Na swoim zawodowym koncie ma złapanych przestępców, dziś sama określana jest mianem „zbrodniarza”. – Czuję się podeptana, upokorzona. Nigdy nikogo nie skazałam, nikt przeze mnie nie ucierpiał, wręcz przeciwnie – mówi. – Dzięki mojej pracy ludzie dostawali paszporty i mogli wyjechać – dodaje.

Kiedy odchodziła ze służby, lekarze stwierdzili uszczerbek na zdrowiu w związku ze służbą. Nowa ustawa nie tylko zabrała Zofii część świadczenia emerytalnego, ale również rentę. Ta została ścięta całkowicie. Do zera.
Dziś Zofia poświęca się przede wszystkim swojej niewielkiej działce i zwierzętom. Jak mówi, koty kocha najbardziej. Pomaga tym bezdomnym, kilku dała dom. Tego się boi najbardziej. Że nie będzie mogła już pomagać. – Złość już minęła. Teraz pozostał smutek i żal – mówi. – Znajomi nie wierzą, że mogłam zostać tak potraktowana, że zaliczam się do „oprawców”. To chyba boli najbardziej – dodaje.
Witold i Anna, ponad 30 lat służby

Anna i Witold są małżeństwem z kilkudziesięcioletnim stażem. Ona pracowała w sądzie jako maszynistka, on w Wydziale Paszportowym przyjmował petentów. Ponownie spotkali się, kiedy Anna zaczęła pracę w tym samym wydziale. Jej zadaniem było przepisywanie pism, wniosków. – Nigdy nawet nie przepisywałam jednak żadnych donosów. Nawet nie wiem, kto się tym zajmował – mówi.

W tym czasie Witold pracował w obsłudze petentów. Przyjmował wnioski o paszport, wydawał gotowe dokumenty. W sumie w Wydziale Paszportowym przepracował 13 lat. Do 1991 roku. Później oboje z żoną przeszli do wydziału łączności. On odpowiadał za szyfrowanie, ona była maszynistką przepisującą raporty dotyczący zepsutego lub brakującego sprzętu.

– Nigdy nie nosiłem żadnego munduru. Byłem właściwie pracownikiem biurowym – mówi Witold. – Nam zależało na tym, żeby były jak najmniejsze kolejki, żeby obsłużyć ludzi. Sami nigdy nie mogliśmy liczyć na to, że dostaniemy zgodę na wyjazd, że dostaniemy paszport. Podobnie było z naszymi rodzinami. Mój tata chciał dostać paszport, musiał się starać pół roku, bo dostawał odmowy. Pretensje miał do mnie, że w wyjeździe przeszkadza mu to, że ja pracuje w Wydziale Paszportowym – dodaje.

Ustawa splamiona krwią

Obojgu obcięto emerytury o ponad połowę. Witold nie chce mówić o swoim zdrowiu. Jest zbyt dumny na to. O tym mówi jego żona. – Zaczęły się problemy z ciśnieniem. Bierze bardzo dużo leków. Oboje bardzo to przeżywamy, ale na nim odbija się to jeszcze bardziej, pod kątem zdrowia – mówi Anna.

Tak zwanych ofiar ZER-u w całej Polsce jest już kilkadziesiąt. To byli komendanci, wieloletni funkcjonariusze policji, strażacy. Ich śmierć łączy się z tzw. ustawą dezubekizacyjną. – Sławek nie mógł się pogodzić, że teraz jest „ubekiem”. To ogromna tragedia – mówi Witold.

Młodszy inspektor Sławomir W. był wieloletnim zastępcą komendanta policji w Gryficach. Wcześniej walczył z przestępczością gospodarczą. Samobójstwo popełnił w styczniu, tuż po tym, jak prezydent Andrzej Duda podpisał ustawę dezubekizacyjną. Ustawa objęła go, choć nie zdążył nawet podjąć regularnej służby, przeszedł jedynie szkolenie. Federacja Stowarzyszeń Służb Mundurowych RP prowadzi tzw. Białą Księgę, w której znajdują się nazwiska osób, które zmarły tuż po otrzymaniu listu z pieczątką ZER-u. Jest ich już kilkadziesiąt. Część popełniła samobójstwo, inni zmarli z powodu nagłego zawału lub udaru.

Federacja Stowarzyszeń Służb Mundurowych RP stara się pomagać także w inny sposób, organizują pomoc psychologiczną dla funkcjonariuszy, którzy zostali „skrzywdzeni represyjną ustawą emerytalną”.

Henryk, ponad 30 lat służby

Henryk pracę zaczynał w milicji w wydziale dochodzeniowym. – Chciałem łapać bandytów i złodziei – wspomina. – Zajmowałem się przestępczością pospolitą. Zaczynałem od drobnych kradzieży, później zajmowałem się zabójstwami, ogromnymi pożarami, jak ten w Papierni Skolwin. W roku 1980 próbowaliśmy założyć związki zawodowe. Przewodniczącym został Marian Sadłowski, który był pomysłodawcą tego. Później został internowany. Wszystko odbyło się pod płaszczykiem zebrania partyjnego. Ja zostałem jego zastępcą. 13 grudnia bardzo się bałem, że mnie też zamkną, ale jakoś się udało – dodaje.

Później był uraz kręgosłupa i 60-dniowy pobyt w szpitalu. Zaczęły się problemy w pracy. Henryk miał trafić do dyżurki w komisariacie kolejowym. Chciał odpocząć od łapania przestępców. Na prace w dochodzeniówce nie pozwalał mu także stan zdrowia. – Tuż przed rozpoczęciem pracy w kolejowym dostałem telefon, że mam się stawić w Wydziale Paszportowym. Tam mnie oddelegowali – wspomina. – Spodobała mi się ta praca. Była pewnym sposobem odpoczynku od ciężkiej pracy w dochodzeniówce, choć czasem pracowało się po 12 godzin – dodaje.

Jak wyliczył Henrykowi IPN, w Wydziale Paszportowym przepracował dokładnie dwa lata, trzy miesiące i jeden dzień. I to dlatego dziś jego emeryturę obcięto o 2/3. Po 90. roku przeszedł do Sekcji Skarg Policji, później pracował w Inspektoracie Komendanta Wojewódzkiego. – To taka policja policji – tłumaczy.

Na szkołę oficerską w Szczytnie został wysłany dopiero w 1997 roku. W czasie wielkiej powodzi został wysłany do walki z żywiołem. – Jak wróciliśmy do Szczytna, okazało się, że już po promocji, a my mamy wracać do domu. Wtedy przyjechał gen. Papała i zrobił nam osobną promocję z wielką pompą – wspomina.

– Rządzący mówią teraz o sprawiedliwości społecznej. To ja chciałbym, żeby oni przeczytali treść ślubowania sprzed 1989 roku. Tam się mówiło o sprawiedliwości społecznej, a oni z tamtymi czasami tak niby walczą – mówi. – Sprawiedliwość jest sprawiedliwością. Jeśli ma jakikolwiek przymiotnik to staje się trzecią prawdą ks. Tischnera – dodaje.

Jacek, 25 lat służby, w tym 14 w straży pożarnej

Jacek był młody, kiedy dostał propozycję pracy w Służbach Bezpieczeństwa. Dziś mówi, że nie do końca wiedział, na czym ta praca ma polegać. Trafił do Wydziału B, którego zadaniem była obserwacja. – Obserwowaliśmy przestępców, dyplomatów, czasem opozycjonistów. Takie były polecenia. Pracowałem w takiej służbie, jaka wtedy była – mówi. – Równie dobrze za 20-30 lat ktoś może stwierdzić, że dzisiejsi wywiadowcy tak naprawdę są zbrodniarzami. Tak zrobili z nami – dodaje.

W Wydziale B Jacek przepracował trzy lata. W 1990 roku przeszedł weryfikację i otrzymał przydział do Wydziału Ochrony Państwa. – Ministerstwo zapewniło mi wtedy, że jeśli przejdziemy weryfikacje, to będziemy pełnoprawnymi pracownikami, jak ci, którzy prace po roku 90. zaczęli – mówi.

Jeszcze przed 1990 rokiem mówili na niego „oportunista solidarnościowy”. Nie zgadzał się z przełożonymi w wielu kwestiach. To wtedy chciano go wyrzucić ze szkoły chorążych Wydziału B. Szkolenie udało mu się ukończyć, choć opinie miał negatywną. Za bardzo się buntował.

Jacek wystąpił do IPN o swoją teczkę. – Nie ma w niej nic, co mogłoby mnie obciążyć, są raporty dotyczące tego, że chcę wziąć ślub, że proszę o przeniesienie. Nic więcej – mówi.

Ze służby w Wydziale Ochrony Państwa Jacek odchodzi w 1997 roku. Rok później zaczyna pracę w Państwowej Straży Pożarnej. Przez kolejne 14 lat walczy z żywiołem na terenie Szczecina, ale nie tylko. Wysyłają ich do wielkich pożarów na terenie całego województwa. Za swoją służbę jest nagradzany kilkukrotnie. Medale, odznaczenia – wszystko leży na honorowym miejscu.

– Najbardziej boli to określenie. To, że zostałem zbrodniarzem, choć tyle lat poświęciłem walce o ludzkie życie, o bezpieczeństwo – mówi. – Czy wierzę, że usłyszymy kiedyś „przepraszam”? Nie, nie przy tej władzy – dodaje.

Dziś Jacek dorabia jako kierowca taksówki. Inaczej nie byłby się w stanie utrzymać, bo ustawa dezubekizacyjna spowodowała, że otrzymuje jedynie połowę emerytury. Wie jednak, że pieniądze, które na taksówce zarobi, są tylko na teraz. Do emerytury już nic nie dorobi. Według nowych przepisów, nie może otrzymać nawet grosza więcej, choćby przepracował kolejne 10 lat. – To nie jest sprawiedliwe – mówi.

Posłaniec złych wiadomości

Ponad trzy tysiące zapytań – tyle od Zakładu Emerytalno-Rentowego otrzymał szczeciński oddział IPN. – W stosunku do ok. 1700 funkcjonariuszy wystawiliśmy opinie pozytywną. To znaczy, że w naszej opinii w przebiegu służby tych funkcjonariuszy w myśl ustawy w okresie między 1944 a 1990 rokiem znajdują się okresy, które należy uznać za służbę na rzecz „państwa totalitarnego” – tłumaczy Tomasz Dźwigał, naczelnik Oddziałowego Archiwum IPN w Szczecinie.

W żadnej z teczek, które IPN przejrzał, nie znaleziono jednak żadnych dowodów na to, by którykolwiek z objętych ustawą byłych funkcjonariuszy faktycznie popełnił jakiekolwiek przestępstwo. Żadna ze spraw nie została skierowana do prokuratury. Mimo tego mówi się o zbrodniarzach i oprawcach. – Takie informacje mogłyby się znaleźć jedynie w aktach operacyjnych, a według ustawy kwerenda ma być oparta na aktach osobowych – tłumaczy Dźwigał.

W nieoficjalnej rozmowie z nami pracownicy IPN-u mówią o często dramatycznych scenach, które odbywają się w oddziałach. O zapłakanych byłych funkcjonariuszach, którzy przychodzą, mówiąc o niesprawiedliwości i o tym, że oni nic złego nie zrobili. – Jest nam trudno, bo my musimy działać na podstawie ustawy i wykonujemy jedynie te działania, które na nas nakłada. Jesteśmy tzw. złym posłańcem – mówią.

Nawet w ich opinii ustawa jest niekonstytucyjna i powinna zostać zniesiona. Tego jednak nikt głośno nie powie. Każdy boi się o swoją pracę. Zapytany o to naczelnik Archiwum IPN nie chce jednak odnosić się do konkretnych przypadków.

– My jako urzędnicy państwowi nie możemy przymykać oka w stosunku do żadnego funkcjonariusza – mówi Tomasz Dźwigał. – Mogę jedynie potwierdzić, że wielu z tych funkcjonariuszy ma na swoim koncie krótkotrwały okres służby przed rokiem 90., a wieloletnią służbę po roku 90. My wtedy informujemy takich funkcjonariuszy, że istnieje możliwość odwołania się od tej decyzji na podstawie artykułu 8A do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych – dodaje.

Tyle w teorii, bo już w kuluarach mówi się, że minister Mariusz Błaszczak z artykułu 8A korzysta tak jak z prawa łaski. Właściwie każdy z naszych bohaterów taki wniosek złożył. Bezskutecznie.

W wywiadzie dla radiowej Trójki minister Mariusz Błaszczak sam przyznał, że z artykułu 8A nie skorzystał ani razu. – Do tej pory nie spotkałem się z przekonującymi argumentami – stwierdził jedynie. – Ja uważam, że byli świadomi, że to jest zbrojne ramię partii – dodał.
Sąd rozstrzygnie, kto był ubekiem?

Zapytany, czy w takim razie jest sens składania takich wniosków, odpowiedział, że takie jest prawo i każdy może z niego skorzystać.

Tymczasem byli funkcjonariusze nie zamierzają się poddać. Przygotowują odwołania do sądu.

– Reprezentujemy kilkadziesiąt osób z całej Polski w zakresie odwołania od decyzji Zakładu Emerytalno-Rentowego w kwestii obniżenia świadczenia z powodu ustawy – mówi Bartosz Swół z warszawsko-szczecińskiej kancelarii JP Legal. – Konstytucyjność tzw. ustawy dezubekizacyjnej została wielokrotnie podana pod wątpliwość, nie mówiąc już o Sądzie Najwyższym, który wskazał na szereg wad i niezgodności z konstytucją – dodaje.

Zdaniem konstytucjonalistów, Rzecznika Praw Obywatelskich, a także m.in. Sądu Najwyższego tzw. ustawa dezubekizacyjna narusza szereg praw zawartych w ustawie zasadniczej. – Chodzi przede wszystkim o niedziałanie prawa wstecz, prawo do godziwej emerytury, które nasi klienci wypracowali sobie przez wiele lat służby często z narażeniem życia – mówi mec. Swół.

Do sądu trafiło już kilkadziesiąt odwołań, jednak do tej pory nie wyznaczono ani jednego terminu rozprawy. Nie odbyło się też ani jedno posiedzenia sądu w celu zabezpieczenia powództwa. Mimo wszystko mecenas Bartosz Swół wierzy, że jest szansa na podważenie tzw. ustawy dezubekizacyjnej.

– Uważamy, że jeżeli sąd będzie stosował konstytucję, to ilość naruszonych przepisów konstytucji pozwoli na uchylenie tych decyzji i przywrócenie naszym klientom praw do słusznie nabytych świadczeń emerytalnych – mówi.